wtorek, 25 maja 2010

Zdobywcy wulkanów

3 dni wędrówki po wulkanach. Mimo nierozpieszczającej nas pogody, udało nam się zdobyć kilka szczytów, oczywiście wulkanicznych, nie zostając przy okazji zalanymi lawą, zasypanymi popiołem ani uniesionymi z jakąś chmurą. Masyw centralny okazał się rejonem z piękną zieloną przyrodą, z jakże przyjemnym połączeniem wsi i terenów leśnych. A wszystko to pięknie sobie rosnące i kwitnące na warstwach magmy.

Tomek podróżnik, dzień 1, tuż po wyruszeniu z rana i zrobieniem kółeczka z i do Pontgibaud.

Pierwszy wulkan i pierwsza skrzynka! Stroje maskujące przybraliśmy tylko ze względu na pogodę - chodzenie po wulkanach jest legalne i nie grozi wydaleniem z Francji.




U zbocza drugiego wulkanu znaleźliśmy malowniczo osadzoną drugą z skrzynek wśród zielono-mechowatych kulek.


Dzień następny obudził nas z potwornym bólem każdej części ciała, ze szczególnym uwzględnieniem mięśni i ścięgen rzecz jasna. Szybkie śniadanie, pakowanie, powiedzenie "Au revoir" Hotelowi Wszechświat (Hotel de l'Univers) i rozpoczęliśmy wędrówkę ku głównemu celowi naszego wyjazdu - Puy de Dome, czyli jednej z ważniejszych francuskich gór, gdzie już Rzymianie postawili świątenie Merkurego, a potem Błażej Pascal badał co się tam dzieje z ciśnieniem ze względu na wysokość.

Oto on, szczyt Puy de Dome widziany z perspektywy kilku kilometrów, dobrych kilku godzin marszu, jednego pomylonego szlaku, jednego ataku deszczu, dwóch ataków głodu i niespodziewanej wichury na szczycie.


W międzyczasie szybki kasz w lodowej dziurze (http://www.chambres-hotes-puy-de-dome.com/html/trous_glace.htm) i wracamy na szlak.




Już w trakcie morderczej walki z wulkanem szybki strzał z biodra na łańcuch wulkanów za nami.



I oto Puy de Dome w całej swej okazałości. Godzinę później już byliśmy na szczycie.



Dzień następny był już tylko schodzeniem z górki, zaczęrpnięciem wody z cudownego źródełka okulistycznego (ponoć uzdrawia kataraktę i robi za cały oddział okulistyczny), dwoma skrzynkami i pośpiechem, by nam transport do Bordeaux nie uciekł spod nosa.




Tak to się właśnie chodzi po wulkanach.

sobota, 8 maja 2010

Każdy ma swoje multikulti

Wczoraj zjadłem niesamowicie barwną kolację. Zaczęło się od kopytek, naszego tradycyjnego dania przyrządzanego z prasłowiańskich kartofli. Nota bene, to niecna propaganda, iż słowo to pochodzi z niemieckiego Kartoffel a same warzywa z Ameryki! Ja wam mówię, sam Popiel karmił nimi myszy. Wracając do tematu, kopytka w sosie grzybowym podane zostały w akompaniamencie cydru prosto z Bretanii, a popijane nawarem z tymianku pochodzącego z najlepszych upraw na Reunionie. Aby zostać w nastrojach wyspiarskich do kolacji podśpiewywała nam pani Cesaria Evoria prosto z Wysp Zielonego Przylądka. Zaczęło się silnym akcentem polskim w postaci kopytek i takim też zakończyliśmy, czyli odtworzeniem jakże głośnego "Rewersu", który mnie jednak pozostawił, trochę zmieszanym i nie jestem pewny, że to najlepszy film polski od 20 lat. W każdym razie dobrze, że wreszcie mamy dobry obraz po którym człowiek nie chce pójść i się pociąć.

Obowiązkowa historyjka rowerowa.
W Bordeaux zaobserwowano rzadki gatunek plejozaura-rowerożercy.



Mimo, że już się czaił na mój uroczy rowerek, to się nie lękam, gdyż oficjalne meldunki mówią, że kieruje się w kierunku jakże bogatych łowisk belgijkich i w Bordeaux był tylko przejazdem.



W Polsce ludzie nie jeżdżą na rowerach, więc nie bójcie się, że zagości u Was.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Najeźdzcy

Wyjazd do Paryża nie był jakąś tam błachą wycieczką, dniami wolnymi, odwiedzinami czy jakimiś tam innymi widzimisiami. O nie. Jak zwykle śpiesząc na ratunek rodzajowi ludzkiemu, tym razem w mieście Paryżu, przepędzaliśmy najeźdzców z kosmosu z ulic tej stolicy świata!



Aaaa! By nie zostać rozpoznanym, przybrałem na się stroje maskujące:



I do boju! Pierwszego rozłożyliśmy precyzyjnym strzałem z bagietki. Biadak, nawet nie miał czasu zapłakać za czasami swego dzieciństwa na Miedzianokurze, gdyż szalona entropia nieubłaganie przyśpieszyła w jego okolicy jak tylko pojawiły się pierwsze okruszki! Taki będzie oto los wszystkich co zniewolić nas chcą!



Było ich wiele, ale wszystkim skutecznie zaradziliśmy! Kolejny sukces w walce o galaktyczne przetrwanie!




Zostaje jeszcze tylko gwiazda śmierci...

wtorek, 30 marca 2010

Postcard from Paris!

Pozdrowienia i mocne uściski z Paryża! Było pięknie i wesoło, zobaczyłem mnóstwo ciekawych miejsc a pogoda dopisywała!





P.s. No co?!

wtorek, 23 marca 2010

Koszyczek Pani Wiosny

W sobotę o 18:32 przyszła wiosna w podskokach i radosna, a ja równie skocznie wkroczyłem razem z nią w rozkwit roślinności.



Okazało się bowiem, że Pani Wiosna zgubiła ze swojego wiosennego koszyczka całe abecadło, które na trawnik spadło.


W sobotę o 18:32 przyszła wiosna w podskokach i radosna, a ja równie skocznie wkroczyłem razem z nią w rozkwit roślinności.

Wszystko wskazuje na to, że Wiosna chciała w ten to sposób dać widoczny znak mojej biednej siostrze i pogubiła też różne znaczki, których ja sam znaczenia powoli zapominam. Jako więc, że przesyłka nie doszła do Otwocka, to zamieszczam właściwe zdjęcie.



Ponadto w równie wprawnych poskokach przeorałem podwórko, rozrzuciłem nawóz, zasiałem trawę, wdeptałem solidnie i podlałem od serca. Teraz dzień w dzień wyglądam jak trawa wzejdzie, póki co okazuje się, że dwa dni to za mało. Ponadto staram się ignorować ból mięśni jaki miałem po machaniu motyką/oskardem (z jednej strony był oskard a z drugiej dwa zęby...).

środa, 17 marca 2010

Z życia externa

Po kilku miesiącach bycia externem, czyli studentem medycyny pracującym w szpitalu, zrozumiałem jak należy się zachowywać, by przeżyć. I to jak najmniejszym kosztem, ale przy okazji z najlepszymi rezultatami.

Raz: Jako, że od początku chciałem pracować jak normalni Francuzi, co chwilę pytam się co mogę zrobić i staram się przychodzić do szpitala tak często jak oni (a czasami częściej niż inni). Nikt mi więc nie powie, że Polak się obija.

Dwa:
Czasami zdarza się, że dostaję bardzo trudne "zadania specjalne", zazwyczaj polegające na znalezieniu czegoś co, jak to bywa zwykle w tak wielkiej fabryce jak szpital, zaginęło. Najłatwiej więc, wiadomo, wysłać na poszukiwania studenta. "Czego szukasz młody człowieku", "Mogę ci pomóc? Wyglądasz na zagubionego". "Szukasz czegoś?". Potrafię tak więc, być już IDEALNIE zagubionym, zmieszanym, nierozumiejącym, co w połączeniu z moim akcentem łamie serca wszystkich sekretarek i pielęgniarek. Nigdy nie śniłem, że posiądę ten dar rozwalania biurokracji.
Przyda się w Polsce.

Trzy: Coś co jest dobrze znajome ze starych polskich filmów, ostatnio ogólnie wyparte przez chamskie "zmywanie się".
Otóż koło południa, gdy wszystkie najważniejsze sprawy zostały załatwione, EKG wykonane i ładnie zinterpretowane, recepty wypisane, bony transportowe jak powyżej, należy powoli zacząć "się kręcić": przebierać przypadkowe papiery, oglądać ściany, zmieniać fotele. A najlepiej to wychodzi jak wszyscy trzej zaczynamy "się kręcić" razem. Wtedy intern (rezydent) sama mówi byśmy spadali, albo już nie ma serca nam odmówić jak sami ją o to prosimy. Wszystko więc przebiega kulturalnie i zgodnie ze starym rytuałem.
A Stephan się zmywa po chamsku i jest bucem.

Cztery: Żartować z pięlegniarkami. One wiedzą, że są wspaniałe i wymagają tylko by im o tym przypominać. Wtedy są w stanie zrobić dla biednego studenta z Polski niemal wszystko.

I szafa gra.

piątek, 12 marca 2010

Szalony Bask

Czas wracać do domu. Skończył mi się ostatni dżem z Polski. Sytuacja jest autentycznie krytyczna. Muszą urządzić jutro awaryjne wyjście do supermarketu i znaleźć porządny dżem, jak najbliżej zbliżony do maminego.


Ciekawe, nigdy się nie zastanawiałem nad frapującą sytuacją jaką stwarza tak kochana u naszych zachodnich sąsiadów tradycja dubbingu filmowego. A mianowicie, jak to komicznie koniec końców wyglądają filmy wojenne oglądane w tym języku. Za ścianą w tym właśnie momencie leci "The longest day" z J. Waynem i rozkazy wydawane podczas lądowania w Normandii do pakowania ołowiu w dzielnych aryjskich chłopców przez równie dzielnych Tommich lecą rzecz jasna w czystej niemczyźnie... No cóż, tak więc po raz dane mi było widzieć jak jakiś pułkownik z gwiaździstą flagą na swoim battledressie szprechał sobie w najlepsze między kamradami o tym jak tu wykończyć szkopów...

Mam ostatnio najazd tej nacji i gdzie się nie obejrzę, to wyskakuje jakiś Niemiec. I wybaczcie, po kilku miesiącach życia z Niemcami, jestem w stanie potwierdzić conajmniej połowę stereotypów na ich temat. W szczególności te dotyczące sławnego ichniego poczucia humoru (rubaszne HAHAHAHA wychodzące wprost z rozbudowanego "abdo kronenbourg", czyli lokalnej wersji mięśnia piwnego). Czasami myślę wręcz, że to on skrywa się pod nazwą Graal...

Jako, że jednym z moim ulubionych miejsc w Bordeaux jest jakiś czas temu opisana baza ubotów, to jakby było mało germanizmów, to niedawno znowu udałem się w to magiczne miejsce. Zamiast ubotów znalazłem za to Szalonego Baska(poznacie go po czerwonym berecie) i schowany geocache (a jego po koordynatach z GPS).






Jako, że miałem od pewnego czasu poważne problemy z dętkami, które pękały jedna po drugiej, to zrezygnowałem z własnoręcznego ich zmieniania i udałem się wreszcie do pana reparatora. No i ów pan w warsztacie, słono mnie licząc, założył nową dętkę, brakującą szprychę no i rzecz jasna scentrował koło, więc mogę się wreszcie przesiąść z mojego tymczasowego rowerku na jakim, jak to już z prowizorkami bywa, jeździłem przez dwa miesiące. Z przodu działała jednakże tylko najlżejsza przerzutka, rowerek był faktycznie mini, no i dawno ówże zapomniał o hamulcach, więc jazda z czasem robiła się coraz bardziej uciążliwa. Ale już-już, mam wyremontowanego mojego Gitana i jutro jadę szukać dalej keszów.

Albo będę spał. Co jest niewykluczone z racji soboty...