Była sobota. I znowu to samo. Człowiek już myśli, że może na chwilę się rozluźnić, wdziać kapcie i usiąść w fotelu z lekturą, gdy po raz kolejny przybywają ONI. Szlag by ich.
Nic. Służba nie drużba. Po odczytaniu krótkiej wiadomości na moim służbowym migającym wesoło światełkami pejdżerze (ONI;N 44° 52.470 W 000° 32.740), kapcie byłem odłożyłem, kawę byłem odstawiłem do lodówki (do zbadania w jakim to celu trzeba by przeprowadzić późniejsze analizy), z przejęcia zacząłem mówić dziwnym czasem zaprzeszłym i wyjechałem.
Na punkcie zborczym zdwójkowałem się z Agent Luisą i pomknęliśmy pod wskazane namiary. ONI tymczasem już tam byli. W znaczeniu aktualnie gospodarzy nie było w domu, widocznie wyskoczyli na zakupy, zostawiając samopas całe gospodarstwo. A czego tam nie było. Jakie cuda moje oczy nie widziały!
Elektromagnetyczne fotele oscylujące, ferromagnetyczne konsole sterujące, nawet termoindukcyjne sadzonki olch zwykłych, niemówiąc już o hermetycznej sławojce próżniowej. Zrobiwszy więc inwentarz stanu zastanego, po dokładnym obfotografowaniu Strefy, przystąpiliśmy do trudniejszej części naszej misji, czyli zdobycia informacji co do celu naszych przybyszy. Bo rzadko jest to zakup korniszonów - owszem i to się zdarza - no ale co za korniszony robią Francuzi. No proszę was...
Olcha indukjcyjna:
Hermetyczna sławojka!
Węsząc w poszukiwaniu chociaż najmniejszego śladu, coś nagle zagruchotało, zasapało i zaharczało. Za winklem, niecałe 50 metrów od nas. Tak! Mamy ich! Rozpoczęliśmy powolne skradanie się do wciąż grzechoczącego czegoś, gdy naszym oczom ukazał się wielki Claustroferronocoss. Największy jaki w życiu widziałem. No cóż, taki, z braku jakichkolwiek obwodów analitycznych niewiele nam wyjawi co do intencji naszych gości, ale... podobno w odległym układzie Kasjopeji, ten kto da radę ujechać nieznaną bestię za pierwszym razem uchodzi za wielkiego bohatera. I staje się on z miejsca samcem alfa. Cóż, podróż do Kasjopeji mi na szczęscie nie grozi, no ale... frajda z takiego rodea murowana.
Oto Claustroferronocoss, całe szczęście, że jednak był uwiązany:
Cóż, gospodarze jak nie przyszli, tak się nie zjawili. Potupawszy na siarczystym mrozie spisaliśmy protokół (Dnia tego i owego... Żelaziaki z Kasjopeji... nielegalna hodowla olch indukcyjnych...), z sugestią by zastosować procedurę 13. ( w przypadku tych głupich Francuzów naprawdę ona działa, zaskakująco łatwo im wmówić, że to sztuka nowoczesna. Patrz: Paryż) dołączyliśmy zdjęcia, po czym się rozeszliśmy. Na naleśniki z karmelem.
Jeśli myślicie, że tego wieczora dane mi było przyćmić fajeczkę w fotelu, to się, niestety, grubo mylicie. Kolejna misja tego
eveningu wymagała bowiem ode mnie przybrania postaci Freddiego Mercury. Ale to już całkiem inna historia... Dla zachęty zostawiam zajawkę.