wtorek, 30 marca 2010

Postcard from Paris!

Pozdrowienia i mocne uściski z Paryża! Było pięknie i wesoło, zobaczyłem mnóstwo ciekawych miejsc a pogoda dopisywała!





P.s. No co?!

wtorek, 23 marca 2010

Koszyczek Pani Wiosny

W sobotę o 18:32 przyszła wiosna w podskokach i radosna, a ja równie skocznie wkroczyłem razem z nią w rozkwit roślinności.



Okazało się bowiem, że Pani Wiosna zgubiła ze swojego wiosennego koszyczka całe abecadło, które na trawnik spadło.


W sobotę o 18:32 przyszła wiosna w podskokach i radosna, a ja równie skocznie wkroczyłem razem z nią w rozkwit roślinności.

Wszystko wskazuje na to, że Wiosna chciała w ten to sposób dać widoczny znak mojej biednej siostrze i pogubiła też różne znaczki, których ja sam znaczenia powoli zapominam. Jako więc, że przesyłka nie doszła do Otwocka, to zamieszczam właściwe zdjęcie.



Ponadto w równie wprawnych poskokach przeorałem podwórko, rozrzuciłem nawóz, zasiałem trawę, wdeptałem solidnie i podlałem od serca. Teraz dzień w dzień wyglądam jak trawa wzejdzie, póki co okazuje się, że dwa dni to za mało. Ponadto staram się ignorować ból mięśni jaki miałem po machaniu motyką/oskardem (z jednej strony był oskard a z drugiej dwa zęby...).

środa, 17 marca 2010

Z życia externa

Po kilku miesiącach bycia externem, czyli studentem medycyny pracującym w szpitalu, zrozumiałem jak należy się zachowywać, by przeżyć. I to jak najmniejszym kosztem, ale przy okazji z najlepszymi rezultatami.

Raz: Jako, że od początku chciałem pracować jak normalni Francuzi, co chwilę pytam się co mogę zrobić i staram się przychodzić do szpitala tak często jak oni (a czasami częściej niż inni). Nikt mi więc nie powie, że Polak się obija.

Dwa:
Czasami zdarza się, że dostaję bardzo trudne "zadania specjalne", zazwyczaj polegające na znalezieniu czegoś co, jak to bywa zwykle w tak wielkiej fabryce jak szpital, zaginęło. Najłatwiej więc, wiadomo, wysłać na poszukiwania studenta. "Czego szukasz młody człowieku", "Mogę ci pomóc? Wyglądasz na zagubionego". "Szukasz czegoś?". Potrafię tak więc, być już IDEALNIE zagubionym, zmieszanym, nierozumiejącym, co w połączeniu z moim akcentem łamie serca wszystkich sekretarek i pielęgniarek. Nigdy nie śniłem, że posiądę ten dar rozwalania biurokracji.
Przyda się w Polsce.

Trzy: Coś co jest dobrze znajome ze starych polskich filmów, ostatnio ogólnie wyparte przez chamskie "zmywanie się".
Otóż koło południa, gdy wszystkie najważniejsze sprawy zostały załatwione, EKG wykonane i ładnie zinterpretowane, recepty wypisane, bony transportowe jak powyżej, należy powoli zacząć "się kręcić": przebierać przypadkowe papiery, oglądać ściany, zmieniać fotele. A najlepiej to wychodzi jak wszyscy trzej zaczynamy "się kręcić" razem. Wtedy intern (rezydent) sama mówi byśmy spadali, albo już nie ma serca nam odmówić jak sami ją o to prosimy. Wszystko więc przebiega kulturalnie i zgodnie ze starym rytuałem.
A Stephan się zmywa po chamsku i jest bucem.

Cztery: Żartować z pięlegniarkami. One wiedzą, że są wspaniałe i wymagają tylko by im o tym przypominać. Wtedy są w stanie zrobić dla biednego studenta z Polski niemal wszystko.

I szafa gra.

piątek, 12 marca 2010

Szalony Bask

Czas wracać do domu. Skończył mi się ostatni dżem z Polski. Sytuacja jest autentycznie krytyczna. Muszą urządzić jutro awaryjne wyjście do supermarketu i znaleźć porządny dżem, jak najbliżej zbliżony do maminego.


Ciekawe, nigdy się nie zastanawiałem nad frapującą sytuacją jaką stwarza tak kochana u naszych zachodnich sąsiadów tradycja dubbingu filmowego. A mianowicie, jak to komicznie koniec końców wyglądają filmy wojenne oglądane w tym języku. Za ścianą w tym właśnie momencie leci "The longest day" z J. Waynem i rozkazy wydawane podczas lądowania w Normandii do pakowania ołowiu w dzielnych aryjskich chłopców przez równie dzielnych Tommich lecą rzecz jasna w czystej niemczyźnie... No cóż, tak więc po raz dane mi było widzieć jak jakiś pułkownik z gwiaździstą flagą na swoim battledressie szprechał sobie w najlepsze między kamradami o tym jak tu wykończyć szkopów...

Mam ostatnio najazd tej nacji i gdzie się nie obejrzę, to wyskakuje jakiś Niemiec. I wybaczcie, po kilku miesiącach życia z Niemcami, jestem w stanie potwierdzić conajmniej połowę stereotypów na ich temat. W szczególności te dotyczące sławnego ichniego poczucia humoru (rubaszne HAHAHAHA wychodzące wprost z rozbudowanego "abdo kronenbourg", czyli lokalnej wersji mięśnia piwnego). Czasami myślę wręcz, że to on skrywa się pod nazwą Graal...

Jako, że jednym z moim ulubionych miejsc w Bordeaux jest jakiś czas temu opisana baza ubotów, to jakby było mało germanizmów, to niedawno znowu udałem się w to magiczne miejsce. Zamiast ubotów znalazłem za to Szalonego Baska(poznacie go po czerwonym berecie) i schowany geocache (a jego po koordynatach z GPS).






Jako, że miałem od pewnego czasu poważne problemy z dętkami, które pękały jedna po drugiej, to zrezygnowałem z własnoręcznego ich zmieniania i udałem się wreszcie do pana reparatora. No i ów pan w warsztacie, słono mnie licząc, założył nową dętkę, brakującą szprychę no i rzecz jasna scentrował koło, więc mogę się wreszcie przesiąść z mojego tymczasowego rowerku na jakim, jak to już z prowizorkami bywa, jeździłem przez dwa miesiące. Z przodu działała jednakże tylko najlżejsza przerzutka, rowerek był faktycznie mini, no i dawno ówże zapomniał o hamulcach, więc jazda z czasem robiła się coraz bardziej uciążliwa. Ale już-już, mam wyremontowanego mojego Gitana i jutro jadę szukać dalej keszów.

Albo będę spał. Co jest niewykluczone z racji soboty...

poniedziałek, 1 marca 2010

Imperium kontraatakuje

Kolejne mysie ślady w kuchni przypomniały mi, że od dość dawna nie składałem raportów z mojego pobytu.

Tak, a i owszem, myszy wróciły wraz z nastaniem wiosny. Nic nie pomogły moje nowe, coraz to bardziej wymyślne pomysły na zmylenie przeciwnika. Jednym z pierwszych kroków w celu oszukania mysiego bractwa, były drobne zmiany estetyczne, m.in. założenie mikroogródka, co się rozumie przez zasianie bratków i innych kwiatków, a następnie ich eleganckie ustawienie w doniczkach (na miejscu pustych butelek). Pomyślałem sobie bowiem, że myszy zauważywszy, że właściciele się zmienili, a przecież z takimi co sieją kwiatki, to już na pewno żartów, koniec końców zaniechają swoich podchodów. W celu wzmocnienie tej domniemanej opinii pedanta i koguta domowego powiesiłem kawał gałęzi lauru w kuchni. Takie ładne, zielone listki, które potem wrzucę do gulaszu czy czego tam innego. Póki co nie wiem jednak czy liście laurowe mają jakiekolwiek właściwości myszoodstraszające, ale wszystko, niestety, wskazuje, że raczej nie. W akcie desperacji, i to jakiej, zacząłem nawet mówić bonjour moim sąsiadom! Starszej Pani co zawsze stoi w oknie i straszy przechodniów (w tym mnie, gdyż zazwyczaj uciekałem na drugą stronę ulicy ją spostrzegłszy), no i Bułgarowi po lewej, mimo, że dość dobitnie (sic!) i uporczywie się uskarżał na hałas u nas. Pewnie już zdołaliście odgadnąć moje pobudki - tak, tak, pomyślałem bowiem, że jeśli to oni zsyłają na mnie gryzonie, w formie kary za niepopełnione winy, to warto zakopać jednak topór wojenny. Nic nie pomogło, myszy harcują, więc dziś założę po raz kolejny le piège à souris, czyli myszołapkę. A chciałem z nimi po dobroci...

Ba, inni mają jednak lepiej. Julia z Afryki Południowej (tak, wyjechała w trakcie mojej małej przerwy w blogowaniu) donosi, że u niej w ogrodzie rządzą szczury afrykańskie. Widziałem zdjęcia i mimo że odniosłem dość pozytywne pierwsze wrażenie, to jednak coś czuję, iż wolę moje myszki. Takie małe i szare...

Ponadto, odbyłem ostatnio dwie ciekawe wycieczki frankoznawcze. Jako, że obżartuch ze mnie nie lada, to skupiłem się na kwestiach gastronomicznych. Poniżej przedstawiam dowód zarówno na multikulti po francusku, oraz na potworne ździerstwo jakie tu panuje na każdym kroku. Panie i Panowie oto przed Wami kebab z roquefortem!



A u nas to tradycyjne polskie danie kosztuje 7 złotych, a jak turek miły to jeszcze można dostać herbatkę!

Pozostając w tematach kulinarnych, to dzisiejszy obiad mi przypomniał, że już prawie nigdy mi się nie zdarza gotować 3 kartofli, pół małej szklanki ryżu lub garści makaronu. Tak to się właśnie radośnie porobiło u mnie, nad Atlantykiem.