sobota, 12 grudnia 2009

Spacery

Specerując po mieście codziennie znajduję drobniaki. Kilka centów. W Polsce byłoby mnie stać już na pół Faktu. Muszę bowiem patrzeć pod nogi dokładnie, gdyż wszędzie czają się tu pułapki, zostawiane przez milusińskich mieszkańców tego miasta. W sumie ten Fakt przydałby się by zapakować te wszystkie fizjologiczne produkty przemiany materii. Cóż, życie w mieście bez ŻADNYCH skwerków jest bolesne i śmierdzące. A Francuzi to, co muszę z obrzydzeniem przyznać, najwięksi brudasi jakich znam.

A spieszono mnie, gdyż mój rower złapał gumę. Oczywiście w środku drogi do odległego szpitala i w środku niemałej ulewy. Jak widać opuściło mnie moje legendarne szczęście.

Chcąc wyleczyć mojego wiernego rumaka udałem się do pobliskiego uzdrowiciela.

"A znajdziesz go w garażu z kołem zawieszonym nad drzwiami". Z taką wskazówką włóczyłem się po szarzejącej w zapadającym zmierzchu dzielnicy St.Michel. Prowadząc mojego kulawego rumaka, skręcając to w lewo, to w prawo prowadząc merytoryczne przeczesywanie terenu, już lekko zrezygnowany (zawsze w takich opowieściach bohater jest już zrezygnowany) znalazłem bardzo skromne drzwi, z jeszcze skromniejszym kołem nad nimi, a w środku znalazłem znachora. Siedział na zydelku po środku swego cmę(n)tarzyska rowerów, w bardzo słabym światełku 4oW lampki. Obowiązkowe okulary na końcu nosa.
- A ja już dziś nie pracuje - rzekł do mnie Znachor
- A czy mogą zostawić rower do jutra? - zapytałem, pamiętając, że tak to się załatwia w Ojcyźnie
- Ale jutro też nie pracuję.
- ?
- Przez kilka dni nie pracuję.
- A we wtorek?
Jak widać bardzo nie chciał ode mnie mojego roweru, albo nie zrozumiałem tej gry. Może czekał aż dam mu ususzone skrzydło nietoperza i mysi embrion. Koniec końców jutro ma pracować jego córka. Ale nie wie o której. I czy na pewno będzie pracować.


Poza tym moja kariera kucharza uległa małemu zachwianiu po tragicznym losie jaki spotkał zakalec zebry. Ale to jest opowieść mogąca być emitowana tylko po 23:00.

sobota, 28 listopada 2009

Koalicja polsko-niemiecka

Tak, wreszcie udało nam się wspólnymi siłami polsko-niemieckimi odeprzeć kolejną inwazję gryzoni. Ta oto pierwsza koalicja w dziejach relacji między naszymi wielkimi narodami zadała kłam wszystkim stereotypom i miejmy nadzieję położy kres wszystkim animozjom. Oto dwa orły rozpięły skrzydła by dokopać myszom! Ba! Zadziobać je!



Poza tym wczoraj naszym miastem wstrząsnęły dwa wydarzenia. Oto miało miejsce tradycyjne francuskie święto narodowe, czyli strajk transportu miejskiego. Tramwaje i autobusy albo nie jeździły, albo pojawiały się, mhm, powiedzmy sporadycznie. Jak widma. Co 30 minut? Na szczęście mam rower, więc żaden strajk mi niegroźny!

A wieczorem przez miasto przemaszerowała grupa Kurdów z pochodniami protestująca przeciwko faszystom - prawdopodobnie chodziło o Turków. Podczas tej parady zastanawiałem się co zrobi tych 4 policjantów osłaniających wspomnianą grupę Kurdów, gdyby zechcieli te wszystkie pochodnie, które nieśli, użyć w jakimś bardziej konkretnym celu, np. podpalić jakiś sklepik turecki.



a ja niedługo wracam do macierzy, gdyż strasznie tęsknie za moimi bliskimi. Przygotujcie się, niebawem przybywam!

wtorek, 17 listopada 2009

Sensacje XX wieku.

Dzielnie, pomimo pękniętej szprychy, zardzewiałego łańcucha i scentrowanych kół w liczbie dwóch nieodpuszczał i gonił zadziornego zawodnika na stromym podjeździe wiodącym ze szpitala w stronę centrum. Mimo, że jego sprzęt ustępował kolarzówce lidera jego słowiański duch dodawał mu sił, jak to zwykł czynić w podobnych kluczowych momentach. Po skończonym podjeździe, obydwaj zdyszani, nadal utrzymywali między sobą ten sam dystans i szacunek. Jednak, niestety gdy na ostrym starcie po zmianie świateł Francuzowi pękł łańcuch i złapał przysłowiowego zająca, złośliwy Polak zaśmiał się (w duchu) z pięknisiów-fircyków.

Tak, tak, nadal jeżdżę rowerem, i nadal codzienna podróż do szpital jest dla mnie czystą radością. Mimo, że liczba elementów działających wadliwie w mojej maszynie zaczyna rosnąć wykładnikowo, to nadal ponosimy obopólną radość z naszych podróży.

Tyle o moim rowerze. Wybaczcie, że długo się nie odzywałem. Nad Bordeaux zawisnęła jakaś ciemna chmura i wasz dzielny korespondent spędzał zastraszająco dużo czasu pod kołdrą. W międzyczasie jednak przeprowadził pewne niezmiernie ciekawe dochodzenie.

Lipiec 1940 roku. Hitler na spotkaniu z Admirałem Raederem podjął decyzję nadającą miastu Bordeaux strategiczną rolę z rozgrywce toczonej na Oceanie Atlantyckim. Jej zwieńczeniem w 1943 roku stała się kolejna w wielkich inwestycji Kriegsmarine, prowadzona pod czujnym okiem Admirała Dönitza. 42 000 m2 betonowej konstrukcji wzniesione w porcie w Bordeaux pozwało zacieśnić niemieckim wilczurom pierścień wokół Wysp Brytyjskich. Od teraz 15 łodzi podwodnych mogło spokojnie drzemać pod 7 metrami żelbetonu, nie niepokojąc się o brytyjskie naloty. Baza nazwana Betasom, wchodziła w skład wielu podobnych wzniesionych na terenie okupowanej przez nazistów Francji. I tak, jak jej podobne w La Rochele, St Nazaire, Brest, Lorient stoi do dziś dzień niewiedząc czemu niebędac zburzoną pod koniec wojny. Czyżby de Gaulle nie czuł się pewny? Czyżby Zachód wolał mieć kilka porządnych żelbetowych pieczar na wypadek nieokiełznania czerwonego apetytu w Jałcie? Nie wiemy tego jednak i prawdopodobnie nigdy nie będziemy wiedzieć.





czwartek, 5 listopada 2009

Czy ma pan czas?

Muszę wyrazić swój głeboki podziw co do sprawności pewnej międzynarodowej organizacji, która rozpiętością zasięgu swych wpływów pokrywa się zapewne z CIA, Mossadem, Watykanem i polskim MSZ. Już domyślacie się? Tak tak, mówię o Chrześcijańskim Zborze Świadków Jehowy, którzy pojawiają się gdziekolwiek tylko nie podróżuje.

Niemówiąc już nawet o ciągłych randez-vous na ulicach miasta powiatowego Otwocka, to wszystko się zaczęło jak leżałem na trawniku przed moim wspaniałym SPA w Ohrid (Macedonia), czytając sobie jakąś wielce interesującą lekturę, zapewne o Monte Cassino. Kiedy to z lewej flanki atak na mnie przypuściła pewna staruszka. "Zdrawo! Lubicie czytać?", "No tak jakby" odpowiedziałem jednocześnie obserwujący wysuwający się z jej koszyczka pęczek pisemek. Chyba nawet, wiedząc już o co chodzi, wziąłem jeden do ręki ale ostatecznie uratowało mnie słowo klucz - "Nie razbiram pa makedonski", kiedy to usłyszałem z ust owej uroczej macedońskiej misjonarki słowa przypominające nasze Bóg i miłość.

A w Bordeaux kolo wziął mnie z podstępu - kiedy wracałem zmęczony ze szpitala a jednocześnie miałem całkiem dobry humor i sobie myślałem o różnych przyjemnych sprawach. No i jak się jakiś facet do mnie uśmiechnął no to i ja do niego. Tak chyba jest dużo lepiej na świecie - jak wszyscy do siebie się uśmiechamy. Jednakże zaraz po tym jak ów pan spytał się mnie czy mam czas wolny, to już wiedziałem co się święci. I tylko dlatego, że rozmowa była na wysokim, kulturalnym poziomie, to pozwoliłem mu znaleźć rozdział po polsku - tym razem opcja - je ne parle pas tres bien en francais - nie zadziałała (Ha! mówiłem Wam, że nas MSZ im nie nie dorównuje) Potem uzgodniwszy, że jestem katolikiem, i to wierzącym, kulturalnie sobie podziękowaliśmy, neofita ustąpił i każdy poszedł w swoim kierunku.

Nie ważne gdzie jesteście - oni byli już tam wcześniej!

sobota, 31 października 2009

Szef kuchni

9 tydzień mojego erazmusa minął pod znakiem gâteau au chocolat, czyli tak zwanego murzynka, co ma oznaczać, że oto rzuciłem ostateczne wyzwanie mojej kuchni, chcąc sprawdzić jej możliwości. Cztery palniki i piec nie sprostały jednak mojemu wrodzonemu talentowi i zmysłowi taktycznemu i tak to odkryłem (potwierdziłem) drzemiące we mnie talenty. Ponadto, spośród tysiąca i jednej potrawy jaką można zrobić mieszając ze sobą pomidory, paprykę i cukinie wysączyłem wspaniałe leczo, następnie zrobiłem coś co możemy nazwać "Potrawką z ryżem i papryką a la Makos", zapiekankę z bakłażanów i pomidorów. Moja przygoda z kuchnią trwała aż po wielki mój triumf nad materią czyli MURZYNEK! Jako, że dotychczas zazwyczaj byłem tym od mieszania i patrzenia, to z początku czułem się dość niepewnie, by nie powiedzieć nieswojo. Ale to może właśnie respekt wobec przeciwnika sprawił, że ciasto ostatecznie uległo mej woli i koniec końców cieszyło się wielkim powodzeniem wsród gości.

Voila, oto murzynek:



Może to właśnie dzięki niemu towarzystwo tak dobrze się bawiło w czwartek na małej prywatce w moich skromnych czterech progach, na soiree chez Tomek. W kazdym razie zabawa była równie pyszna. A Jorge sugerował, że oto czas najwyższy na walidację Erazmusa.



Tak tak, ja za to, jako że jestem znanym żarłokiem i draniem udałem się na bazar, by cieszyć swe oczy cierpieniem bezkręgowców.



Niestety też muszę Wam donieść, że pogoda u mnie wciąż wspaniała - ponad 20 stopni i szczyt sezonu piknikowego. No cóż, wiem, że mi współczujecie, że jeszcze nie mam wielu okazji by zaprezentować mojej szałowej czapeczki.



Poza tym wciąż przeżywam porażkę z Ruchem Chorzów. Pocieszam się jednak faktem, iż Pana Laty krytyka nie rusza i rozpoczęliśmy szkolenie trenerów (!!!!!!!!!) Krytyka mnie nie rusza czyli beton

niedziela, 25 października 2009

Nous sommes les bordolais, nous allons gagner!

Dziwnym zbiegiem okoliczności znalazłem się wczoraj na meczu FC Girondins de Bordeaux. Tym samym spełnił się kolejny punkt programu jaki chciałem wykonać podczas mojego rocznego pobytu. Dominacja Les Girondins przełożyła się na wynik i tak Le Mans zostało zdruzgotane 3:0. No cóż, jak Bayern nie dał rady, to i słabiutki klubik z północy Francji niewiele ugra. Brawo! Już czuję, że chodzenie na stadion stanie się moim stałym zajęciem. Może uda się pójść na mecz z Juventusem? To by było.

A w środę mecz stulecia: OKS Otwock vs Ruch Chorzów! Do boju, do boju!!!




Ponadto udoskonalam swoje zdolności w dziedzinie gotowania i nawet umiem zrobić coś co z czystym sumieniem mogę uznać za pyszne. Własnymi rękoma! Na przykład takie racuchy (z wydatną pomocą Weroniki):




Niemki na tydzień wyjechały, obrączka okazała się z tombaku, ja słucham Ostrego i czytam fantasy po angielsku - jednym słowem brak mi już ciekawostek blogowych oraz weny za co Was usilnie przepraszam. Do następnego!

wtorek, 20 października 2009

Des recettes

Wracam po krótkiej przerwie, w której to między innymi jechałem najszybszym pociągiem świata, który przy okazji okazał się chyba najdłuższym, jadłem również kasztany i niemal zgubiłem się na lotnisku CDG. Wszystko to otarłszy się o falę strajków. Wróciłem też z krainy śniegu i niepogody, co zapewne wpłynęłoby traumatycznie na moje samopoczucie, gdyby nie aspekt emocjonalny.
Ponadto dostałem kolejny znak z nieba, że czas brać sprawy we własne ręce i myśleć o ślubie. Całe szczęście, że nie wierzę w znaki.
Za to mam dla was kilka przepisów jak sobie uatrakcyjnić życie.

Przepis na kasztany:

Bierzesz pół kilo kasztanów, najlepiej z gatunku marron, bo są duże i pyszne. Wkladasz je do garnka, wcześniej nacinając od ogonka do dupki, zalewasz wodą i stawiasz na duży ogień. Wracasz do pokoju rozmawiasz z dziewczynami, pijesz wino, śmiejesz się, grasz w yenge a jak zaczynasz czuć, że coś śmierdzi - udajesz się do kuchni. Jeśli woda z garnka wyparowała, kasztany są czarne jak również garnek a ty mówisz corusz merde!, to znaczy, że właśnie zrobiłeś pyszne kasztany! Bagnety, tfu, noże do rąk i smacznego.
(5,50 eur za kilogram, zapraszam!)




Przepis na (niemal) zepsucie sobie powrotu do domu:

Jesz kasztany, pijesz wino, śmiejesz się z dziewczynami, grasz w yenge i kładziesz się spać o 3 nad ranem. Budzisz się o 5:00, bo TGV masz o godzinie 6:37. Spokojnie więc jesz śniadanie, słuchasz radia, bo masz dużo czasu. Wtedy, jak jest już 6:10, polecam wyjąć bilet i upewnić się czy TGV jest faktycznie o tej godzinie. Jeśli na bilecie widzisz 6:27, to właśnie wygrałeś darmową przebieżkę na dworzec, murowaną zadyszkę i wyrzut katecholamin. Polecam!



Przepis na porządek w domu (prosty):

Pakujesz się, wyjeżdzasz na weekend, zostawiasz w domu dwie Niemki a dom lśni czystością. Działa!

Podsumowując: w domu było extra, niestety krótko, w Paryżu równie super, lecz cięzko od bagażu pełnego jedzenia a Bordeaux z każdym dniem podoba mi się coraz bardziej.

Jeszcze kilka zdjęć paryskich:









środa, 14 października 2009

W moim białym domku

Wbrew różnym krążącym pogłoskom donoszę, że nadal żyję, mam się dobrze a krewetki okazały się świeże, smaczne oraz co ciekawe - usmażone na whisky.

Jako wyraz solidarności ze wszystkimi rodakami, których śnieg teraz przysypuje, pragnę wyznać, że siedzę teraz zakapturzony i muszę z ręką na sercu przyznać, że Bordeaux to jednak nie Casablanca i czasami bywa i tu chłodno. Jutro w ciągu dnia ma być tylko 18-20 stopni, co oznacza, że chyba będę musiał znowu założyć moją skórę. Jak nie patrzeć - zaczyna się jesień. A mój wyraz solidarności przybiera na sile, gdy wyjeżdżając do szpitala o nieludzko wczesnej godzinie, kiedy to jeszcze noc króluje a temperatura sięga zera (mamy tu małe wahania), marzę sobie o moich rękawiczkach bezmyślnie zostawionych w Polsce. W weekend koniecznie będę musiał je ze sobą przywieźć do Francji. Tak jak również czapkę, szalik i jeszcze kilka niezbędnych drobiazgów. Pogoda we Francji bowiem nie rozpieszcza, na dowód czego przesyłam zdjęcie poniżej. Nie uwierzycie: by jeść lody musimy już zakładać szaliki! (Ci co je mają...)



W ramach opisu: zdjęcie wykonane w naszym miniogródku, będącym raczej "studnią" między wyższymi od nas kamienicami. Na głównym planie lody czekoladowe i waniliowe z bitą śmietaną, rum z Martiniki, kakao a wszystko to osaczone przez 3 wygłodniałe Niemki (od lewej: Carmen, Sarah i Ela), które postanowiły zerwać się z zajęć by oddać się rozkoszy konsumpcji dwóch opakowań lodów! Ale jak wiadomo - na mnie można zawsze liczyć i na całe szczęście nakryłem je na tym procederze! Inaczej jeszcze zjadły by wszystko beze mnie. Phi! Na bekgrandzie możemy dojrzeć naszą szykowną komórkę skrywającą w swych wnętrzach bardzo ciekawe pozostałości po poprzednich erazmusach w postaci 2 śpiworów, suszarki do włosów, ekspresu do kawy, naczyń itd., itp.

Mój domek ma ciekawy układ. Mamy łącznie 7 pomieszczeń (+ ogród + komórka + piwnica w której jeszcze nie byłem), z czego dwa z antresolami, więc miejsce to aż samo się prosi o urządzanie imprez. Z tego co pamiętam było ich tu już chyba 5 z moim udziałem i zapewne podtrzymamy tą tendencję. Póki co jednak wszyscy już trochę jesteśmy znudzeni studiami oraz ciągłymi wyjściami wieczorami, więc co poniektórzy siedzą właśnie z kapturem na głowie i piszą bloga. Takie życie - ma się już swoją kanapę, stolik na który można zarzucić zmęczone nogi i ta siła ciągnąca na zewnątrz tak jakby osłabła. Z drugiej strony, jakoś (staro)kawalerstwo mi już mniej straszne. Chodzę na salsę, więc część konkurencji zostawiłem na poprzednim levelu.

Ach, mówiłem przecież o ciekawym układzie naszego domku. A to mianowicie dlatego:



Kiedy wyglądam przez okno widzę... Sarę, która się uczy. No cóż, ktoś kiedyś pomyślał by stworzyć jadalnię kosztem ogrodu zostawiając przy tym okno i dzięki temu ja, jak mnie ogarnie wszechpotężny leń, widzę pracowitą Niemkę pochyloną nad prawem europejskim i chcąc-niechcąc sięgam po wytyczne dotyczące hemofiltracji i jadę...

Jak mówiłem w piątek na moment wpadam do Polski, więc w następnym odcinku zdam wam relacje z tego dalekiego kraju, pokrytego pokrywą lodową, gdzie być może spotkam białe niedźwiedzie!

sobota, 10 października 2009

Vive la kiełbasa!

Jedynym sposobem na wytłumaczenie się z mojej ostatniej nikłej aktywności blogowej, jest zrzucenie całej winy na wielce irytującą mnie firmę Wifirst, w której to zamówiłem usługę "unlimited web acces", co oznacza, że chęć skorzystania z internetu niesie za sobą konieczność udania się do biblioteki i surfowanie na naszym uczelnianym Wifi. Kto mówił, że router musi działać?
No dobra, poza tym jeszcze bardzo dużo spałem...

A poza tym w moim życiu działo się całkiem dużo, ale albo o tym nie powinienem pisać, bo dotyczy szpitala, albo nie wydaje mi się emocjonujące dla Was, moi drodzy czytelnicy. Dość powiedzieć, że wstrząsnęło mną następujące odkrycie - w miejscowych sklepach nie ma kiełbasy! Pas du tout! Ani pętka! A wszystko zaczęło się od tego, że zostałem zaproszony na grilla a każdy wie, co w Polsce się je na tego typu imprezach. Podwawelską, śląską, ewentualnie podlaską dla wytrawnych graczy, lub grillową - dla tych w prawdziwej potrzebie. No cóż, obszedłem całego [C-A-Ł-E-G-O] Carrefoura i to co znalazłem było czymś przypominającym frankfurterki, ale po pierwsze było surowe(!!!) a po drugie zafoliowane i nie wzbudzało mego zaufania. Poza tym było tego czegoś śmiesznie mało, razem z odmianą pikantną. Zrozpaczony, udałem się do innej zbiorowości chłodni i odkryłem coś co tak jakby było białą kiełbasą (nawet tak się nazywało) i kaszankę. Wszystko przezornie zafoliowane. No cóż, pełen nadziei, że może ta biała kiełbasa podtrzyma honor francuskiego przemysłu mięsnego - kupiłem ją. Rzecz jasna moja biała kiełbasa była surowa i w smaku przypominała pasztetową jakby ją na grilla położyć. Ale porównuje tylko z braku bardziej adekwatnego porównania. To coś nie miało po prostu smaku.
I tyle nam z tego całego Zachodu, nic dobrego, mówię wam.


Oprócz tego odkrywamy życie kulturalne Francji, czyli zaliczyłem pierwsze wyjście do kina a następnego dnia koncert. Film koreański a koncert portugalski, więc niestety mało frankofońsko.

A w piątek na krótko wracam do Polski, by podjąć się kolejnej roli w moim życiu - stanę się ojcem chrzestnym. Niestety powrót będzie chwilowy, bo w poniedziałek wracam na oddział w Bordeaux. Przy okazji przywiozę zapas: kiełbasy, pasztetu, sera białego, sera żółtego, wódki i innych rzeczy pierwszej potrzeby, których niestety we Francji brakuje. Rozważam kapustę kiszoną, ale może być z nią mały problem w samolocie.

W międzyczasie przeprowadziłem się a jak to przebiegało dowiemy się już w kolejnym odcinku. O ile tylko przeżyję dzisiejszy obiad, na który szykują się krewetki.

A poniżej mały zapis koncertu The Lion of Bordeaux & Don Argentino. Było wspaniale!

poniedziałek, 5 października 2009

Wyliczanie południowe

Podsumowując, ostatni tydzień wzbogacił mnie w następującą wiedzę:

1)Wiem już w jaki sposób założyć dojście centralne, cewnik do tętnicy promieniowej oraz dowiedziałem się że anestezjologia potrafi być całkiem interesująca.

2)Zdobyłem podstawy produkcja wina – od samego momentu zbierania owoców, poprzez ich oddzielanie od gałązek, po fermentacje. Okazało się, że wcale siarka nie jest potrzebna do produkcji wina. Nie rozumiem.

3)Za przejechania na czerwonym świetle płaci się tu 90 eur. Na szczęście nie doświadczyłem tego osobiście. Za mój kolejny grzech – jazdę po torowisku tramwajowym (najlepszy szlak rowerowy w mieście!!!) ponoć jeszcze więcej. Za jazdę rowerem po spożyciu doba w areszcie i jakaś horrendalna suma. Ponadto wiem w jaki sposób miejscowi kradną rowery – cenna wiedza.

4)Mimo dwóch scentrowanych kół na moim rowerze da się przejechać 50 km.

5)We Francji istnieje pęczak i to całkiem niezły.

6)W nocnym autobusie można poznać bardzo ciekawych Francuzów. A o tej porze ja już mówię płynnym Balzaciem.

7)Poznałem czasownik nettoyer (sprzątać) – jak zamieszkam z dwoma dziewczynami, to przypuszczam, że się przyda.

A słucham:
Trebunie Tutki i VooVoo „Filozofia dramatu”
Michael Andrews „Mad World”











A jak się wypuści rowerkiem 20 km na południe to się znajduje takie cacuszka :)

piątek, 2 października 2009

Każdy ma swoje Camino.

„Proszę Pana, ale czerwone światło obowiązuje wszystkich”. Tak zaczęło się moje pierwsze spotkanie z francuskim stróżem prawa. Obeszło się bez większych problemów, czyli do zapalenia się zielonego i „Allez-y”. Na tym skrzyżowaniu, z racji pobliskiej szkoły codziennie stoi jakiś gliniarz, dwóch już mnie przepuściło, ale ten chyba miał dość swojej bezdennie nudnej pracy, czyli stania na opuszczonym skrzyżowaniu i prezentowania, że prawo i tu sięga. No cóż, zapamiętam go sobie.

Druga rowerowa przygoda dnia dzisiejszego była dużo przyjemniejsza. Po ciężkim (relatywnie) dniu na oddziale, padłem jak martwy w moim łóżku, po zjedzeniu uprzednio lichego obiadu – albowiem wczoraj zakupiłem dwa piwa (3 eur za małe piwo), co się kalkuluje, że jestem dwa obiady w plecy – udałem się na pierwszą rowerową wycieczkę poza znane mi tereny Bordeaux – na południe! Jako, że pora była już dość późna, to wiele nie ujechałem, co jednak i tak pozwoliło mi par hazard zrobić część starożytnej drogi do Santiago de Compostela. Okazało się bowiem, że po drodze odkryłem strapionego pielgrzyma, który sobie odpoczywał pod hotelem-kościołem dla pielgrzymów z XIII wieku. W takim razie też na chwilę sobie przystanąłem, pokiwałem głową, obfotografowałem, przypomniałem sobie o koleżankach, które w tym roku pielgrzymowały w to samo miejsce, no i pojechałem dalej.
W każdym razie już wiem w jakim kierunku odnajdywać to co zagubione.





poniedziałek, 28 września 2009

Pays-Basque

Życie kawalera zmienia wymienionego w niezawodnie funkcjonującą maszynę rozwiązującą wszystkie problemy po najmniejszej linii oporu. Niedawno musiałem stawić czoła takiemu oto problemowi logistycznemu. Zostałem zaproszony na wielką imprezę z rodzimymi posiłkami (ja przygotowałem dumę Polski – zapiekanki). Powoli się ubierając zorientowałem się, że jedyne czyste i suche skarpetki są jakby nie do pary – jedna ewidentnie szara, druga jeszcze bardziej ewidentnie czarna – machnąłem jednak na to ręką, wiedząc, że pod dżinsami i tak nic nie widać. Zapomniałem jednak, że dzień wcześniej byłem w pralni... Krótki przegląd pantalonów wykazał: dżinsy no.1 – mokre; dżinsy no.2 – jeszcze bardziej mokre; dżinsowe szorty – mokre. W tejże kłopotliwej sytuacji zostałem skazany na piękne krótkie spodenki przed kolanko. Zbytnio tym się z początku nie przejąłem do momentu gdy uświadomiłem sobie, że tak prezentujące się moje łydki od razu wyjawią całemu światu moje średnio sparowano skarpetki (a jak wiemy od tego tylko gorsze jest połączenie sandałów i skarpetek). Koniec końców na proszony obiad poszedłem w szortach i sandałach (bez skarpetek). Ze wszystkiego jak widać można wyjść z twarzą. A na szczęście nie istnieje coś takiego jak starokawalerstwo, więc może zdołam się nauczyć jeszcze wielu rzeczy.

Kolejną fascynującą przygodą z moich ostatnich dni była wyprawa w Kraj Basków. Terrorystów (lub myśliwych, przynajmniej dwóch panów ze strzelbami) widziałem, piękne góry widziałem a nawet na jedną przewspaniałą górę - La Rhune – wszedłem, jak prawdziwy turysta pamiątki kupiłem. Kraj Basków okazał się na razie najpiękniejszym miejscem we Francji jaki dało mi się zobaczyć – niestety nie zbadałem go zbyt dokładnie, gdyż autokarowy charakter wycieczki oraz ograniczony czas to uniemożliwił. Pierwsze wrażenie moje było takie, że jest tam prawie tak jak w Dingle (Irlandia) – zadupiaście, buntowniczo i niepowtarzalnie barwnie. Cudo. Zamieszczam, kilka zdjęć byście mogli się sami przekonać. Niestety na żadnym nie uwieczniłem miejscowej plagi – latających mrówek, które znów chciały mnie zjeść, tym razem na szczycie góry!

Pan akordeonista grał nic inneg jak Akordeoniste Edith Piaf. St. Jean de Luz


Piesek uchwycony w jakże psiej pozie uszlachetniającej sławne baskijskie papryczki.


Jakiś znajomy ten symbol...



Nie tylko w Peru lądują kosmici.


W drodze powrotnej z La Rhune. Na zdjęciu Lieve w kolejce.

środa, 23 września 2009

Inwazja mrówek

Tym razem nie opiszę jakie to piękne miejsce zwiedziłem w odległym Bordeaux, ani nie pochwalę się zdjęciem z kolejną piękną koleżanką. Nawet nie zaszpanuje anegdotką imprezową... gdyż przeżyłem inwazję krwiożerczych mrówek. Ba, nadal przeżywam. Póki co...

Ale od początku. Udałem się bowiem z niezwykle ważną misją, oddelegowany przez moje poczucie dobrego smaku (resztkowe) i pewną dozę pedantyzmu wpojoną mi przez moją Kochaną Mamę, do jakże nam, Słowianom, nieznanego miejsca - pralni publicznej. Gdybym tylko zdjął słuchawki z uszu to słyszałbym wyraźniej szum pralek, a tak to widzę jedynie kątem oka jak hipnotycznie się obracają i niechybnie bym wpadł w jakiś stan ćwierćświadomości, gdyby nie te cholerne mrówki! Gryzą mnie całego, w każdy odkryty skrawek skóry. A że, skurczybyki, mają skrzydła to cwane dostają się tam gdzie zazwyczaj mrówką niezwykle daleko, ot choćby w łopatkę mnie właśnie dziabnęła. Gryzą i co rusz atakują nową, wzmożoną falą. Po krótkim rozejrzeniu się po innych użytkownikach la laverie doszedłem do jakże trafnego wniosku, że właśnie uczę się kolejnej lekcji z cyklu - podróże kształcą - tylko ja, ze wszystkich obecnych, mam na sobiem krótkie spodnie i t-shirt! Ha! Inni wiedzą, że pralnia, proszek i płyn zmiękczający są naturalną niszą pomarańczowych uskrzydlonych, zapewnie krwiożerczych, mrówek. Cóż, z pralni wrócę trochę bardziej pogryziony, ale za to z czystymi ubraniami, zaspokojeniem próżności poprzez upload fotek na facebooka, no i nową płytą Archive na moim dysku. Można było to okupić kilkoma ugrynieniami...

Aby jednak czymś zaszpanować, no bo jak inaczej, wgrywam Wam fotosesję z robienia prawdziwej pizzy przez prawdziwych Włochów (no dobra, jeden jest Półbelgiem). Wszyscy z niecierpliwością wyczekują wieczora racuchowego w wykonaniu mnie i W.



wtorek, 22 września 2009

Perspektywa zmian

Zaczynam zapuszczać korzenie. Powoli wrastam w to miasto, w tą jego dziwną i wciąż przeze mnie nie zbadaną tkankę. Jednak, odkąd już posiadam rower i przemieszczanie się stało się dla mnie dziecinną igraszką. Dosłownie, bo takie choćby łamanie przepisów sprawia mi niewysłowioną radość Jak Francja z Tomkiem, tak Tomek z Francją. Zobaczymy kto wygra. Ale kto ustawia tak światła, że wszyscy przez minutę mają czerwone? A te francuskie barany stoją potulnie. Cóż, przywędrowała z Polski czarna owca.

Poprawę ogólnych nastrojów spowodował także fakt, że moje bytowanie w residence traditionelle zbliża się wielkimi krokami ku końcowi i zamieszkam w połowie października w przytulnym domku z ogrodem z dwiema Niemkami-Blondynkami, myszką i potworem w piwnicy. Ciekawe kogo z nich polubię najbardziej... pewnie wspomnianą myszkę, z racji dawnej miłości do mojej ś.p. Myszoskoczki.

Jak napisałem na początku – zapuszczam korzenie, czyli zaczynam się zadomawiać. Dotarła do mnie myśl, że wszystkie stresy tylko zwiększą moje imponujące zakola, więc włączyłem południowy bieg i tak na wolnych obrotach sobie spokojnie żyję. Jeszcze moje koleżanka z Polski przypomina mi, że niby to za wcześnie by przyjmować standardy włoskie i hiszpańskie (gdyż to z nimi spędzamy większość czasu) i nie pozwala mi się więc spóźniać, ale do czasu! Czuję że tu moje południowe pochodzenie wreszcie się ujawni (ach te błękitne oczy!) i wszystko będzie się działo powoli.

Powoli zbliża się też dzień rozpoczęcia przeze mnie jakieś aktywności sportowej. Nie wiem tylko co dokładnie warto by tu robić. Co byście mi doradzili – biorę pod uwagę surfing po oceanie, w obcisłym pięknie dopasowanym kostiumie podkreślającym moje cudowne łydki, siłownie, gdzie poznam mnóstwo uroczych kolegów z całego świata i zdobędę przyjaciół do grobowej deski, czy wspinaczkę czyli to co kocham i jako-tako umiem. A może wezmę wszystko naraz? No bo czemu nie? W końcu jestem Erazmusem. Zawsze powiem ordynatorowi, że ja mieć kurs francuski język i niestety nie mogę przyjść. A naprawdę będę łapał falę obok jakieś zgrabnej Niemki. Widzicie jak spaczone już mam myślenie? Nie poznacie mnie jak wrócę.

Pocztówki od kolegi Tomka z Francji zamieszczam poniżej. Wszystkie pocztówki przedstawiają to zimne miasto Bordeaux, ten piaskowiec, na który tak narzekam. Sami oceńcie. Chociaż nawet piaskowiec wygląda cieplej jak się zestawi na jednym zdjęciu z włoskim temperamentem.




niedziela, 13 września 2009

Wyprawa

Dziś był, jako się rzekło, wielki dzień! Podczas sobotniej wyprawy nad Ocean ustaliliśmy wspólnie, że to czas najwyższy zrobić porządne zakupy. Po zebraniu z rana polsko-włoskiej ekipy udaliśmy się następnie po zakup najważniejszego przyrządu życia codziennego jakim jest ROWER. Co tydzień bowiem odbywa się tu, na placu otaczającym wielki kościół St. Michel, targ staroci na którym można zapewne kupić absolutnie wszystko. Oprócz ubrań, książek i innych oczywistych drobiazgów natrafiłem na takie skarby jak: zestaw szpad szermierczych, kilka fliperów, kozła gimnastycznego, sieci rybackie i tysiące innych nikomu chyba tak naprawdę niepotrzebnych rzeczy. No ale cóż, biznes się kręci póki jest popyt. Po długim poszukiwaniu udało mi się dopiąć swego przewodniego celu i zakupiłem piękny rower za 45 eur, chociaż przyznać należy, że negocjacje szły jak po grudzie. Mimo, że moje zdolności w dziedzinie obniżania cenny pierwotnej w tym roku znacznie się zwiększyły, lecz mimo tego Pana Od Rowerów musiałem rozpracowywać niemal pół godziny. Ale ostatecznie się udało! Rower zakupiony, teraz droga do szpitala będzie znacznie przyjemniejsza, no i rzecz niebagatelna - szybsza. Koniec z czekaniem na leniwe autobusy, lub pokonywania trasy na piechotę, bo miesięczny został w innych spodniach. Koniec! Nastała era roweru! Antivol też zakupiony więc niestraszni mi żadni amatorzy cudzej własności.

Poniżej zamieszczam krótką fotorelację z wyprawy na targ.

Miejsce zbiórki, plac Victoire, świadek naszych imprez i jedno z centralnych miejsc w Bordeaux. Tenże plac, z żółwią (???) rodziną na środku zapewne pojawi się jeszcze nie jednokrotnie jako bohater moich opowieści.


Giorgia pierwsza kupiła rower.


No i Tomek i jego rower!


A tu Thomas i jego... koszyk :) i stylowa kamizelka (spodnie, kamizelka, marynarka 12 eur). Wszystko do nabycia na targu w Bordeaux.


A juutro zaczyna się trzeci tydzień pobytu w tym dziwnym mieście. Oby pomyślny.

czwartek, 10 września 2009

Le vignoble


Kilka słów o tym gdzie mieszkam, bo do tej pory tak ogólnie - Bordeaux i Bordeaux... Oczywiście mieszkam na przedmieściach, a że Bordeaux to tak naprawdę mieścina niewielka, to już te 20 minut tramwajem od centrum staje się niemal wiochą. Wszędzie tylko akademiki - z czego mój jest cudownym rodzynkiem, ba zabytkiem, wśród innych odnowionych kolegów. A osadzona moja Village jest wśród... winorośli. Droga do szpitala w dużej części przebiega wzdłuż tychże winnic i spoglądam na coraz bardziej dojrzałe owoce, z których już zaraz-zaraz zacznie się produkcja tego trunku, który tu jest tak niemoralnie tani. Przeciętne wino "studenckie" - 2,5 Eur, jeśli uwzględnimi ekstrema, to można się bawić tu za całkiem tanie pieniądze. W przeciwieństwie do barów, gdzie browar stoi ponad 6 eur!!! C'est scandaleux!

Miasto zdobyło moje serce jedną jakże piękną cechą - niemal każdy tu przemieszcza się rowerem. Pod szpitalem stoją SETKI rowerów, wszędzie są stojaki, na ulicach ściezki są tak powytaczane, że kierowcy samochodów muszą się czuć prześladowani :) To jest mój główny cel na niedziele - zakupić sobie vélo! Już mi Pan Grzesiek (lat 40-60, żebrak, alkoholik) pod bazarem proponował, jako rodakowi, że wieczorem za 4 eur mi znajdzie jakiś... no ale może załatwię to w inny sposób.

wtorek, 8 września 2009

Trochę po grudzie



Zaczęło się!
Ciężki tydzień początku nauki w Bordeaux rozpoczęty jak stara macedońska nauka każe - na plaży! W niedziele brać erazmusowa różnymi środkami transportu udała się nad ocean, który swoimi monstrualnymi [w porównaniu z Bałtykiem] falami powitał to zagubione towarzystwo. Zagubione tym bardziej, że póki co wszyscy mamy problemy z komunikacją, gdyż twardo unikając tego barbarzyńskiego języka jakim jest angielski, udajemy, że potrafimi się wysłowić po francusku. No dobra, są tacy co mówią bardzo ładnie - ale to nie zmienia postaci rzeczy, że i oni mają problemy na lini człowiek-człowiek, gdyż nie mogą się dogadać z nami - coś tam dukającymi. Ale powoli nasze tematy wychodzą spoza kręgu "skąd pochodzisz" i "jakie zajęcia bedziesz robić w przyszłym tygodniu", by ewoluować w spólne żarty - czyli idzie dobrze :)

Tak, tak staż się zaczął i jest straszny. Głównie ze względu na Francuzów, którzy mają mnie za dziesiąte koło u wozu i w niczym nie chcą pomóc biednej sierocie z Polski. Nawet nie zwalniają swego słowotoku jak mówią do mnie, tylko trajkoczą a ja oui, oui i kiwam głową. Ale cóż, dziś nawet przeżyłem odpytkę u profesora, więc da się i to przeżyć.

Krótko reasumując - póki co jest pod górkę i to chyba jedną z tych niższych. Zobaczymy co nam, znaczy mi, przyszłość przyniesie. W weekend dwudniowy wypad na plaże, więc może się dziać dużo...